Organizując tegoroczny wyjazd zakładaliśmy, że ma się na nim znaleźć lubiana przez nas wszystkich MOOOOOC i stosowna dawka adrenaliny. I wydaje mi się, że nie zabrakło ani jednego ani drugiego!

No, ale od początku…
Jest piątek godzina 23:10. Nic nie zapowiadało tego co za chwilę miało się wydarzyć. Nasz „wesoły autobus”, mknący jeszcze przed chwilą mazurskimi wioskami, niespodziewanie zatrzymał się pośrodku lasu. Zamilkły śpiewy! Przekonani, że to już hotel, zaczęliśmy wysiadać, gdy nagle na zewnątrz podniósł się krzyk. 100 metrów przed nami leżał wywrócony do góry nogami samochód. Kilka osób wyrwało się z tłumu i pobiegło do wraku, część chwyciła za telefony i zaczęła wzywać karetki. Ratownicza impreza integracyjna w RucianemWiększość, z nas nie wiedziała co się dzieje. Gdy akcja ratunkowa przy wraku rozkręcała się na dobre… z tłumu dobiegł nas głos: „To tylko ćwiczenia!!!”. Część z nas oniemiała, część w dalszym ciągu próbowała wydobyć rannych, podczas gdy inni, mocno już zdenerwowani, walczyli z dyspozytorkami pogotowia ratunkowego, które (wiedząc o akcji) nie chciały przyjąć zgłoszenia. Po ok. 15 minutach zamieszania sytuacja została opanowana. Dotarło wreszcie do nas, że: „To tylko ćwiczenia”, ale wzbudzone emocje nie opadły niestety tak szybko. Mocno zdezorientowani ruszyliśmy do hotelu (co niektórzy mrucząc pod nosem przekleństwa w kierunku organizatorów).

„Martwy ratownik, to żaden ratownik”
Jest sobota. Poranek przywitał nas piękną pogodą, cudnymi widokami i szkoleniem z pierwszej pomocy. Na początek teoria. Dowiedzieliśmy się, że najpierw należy zadbać o swoje bezpieczeństwo, bo przecież martwy ratownik to żaden ratownik. Po kilku minutach ABC (które niektórym z nas do tej pory kojarzyło się jedynie ze szkołą) nabrało nowego – zupełnie innego znaczenia. Wyposażeni w wiedzę, rękawiczki i maseczki do sztucznego oddychania ruszyliśmy na ratunek potrzebującym. A, że jak się okazało Ruciane Nida to okolica mocno wypadko-genna : ), więc było co robić… na początek – ranny grzybiarz. Nie zdążyliśmy dobrze opatrzyć jego licznych ran, a już trzeba było biec ratować tonącego młodzieńca, który z niewyjaśnionych przyczyn co kilkanaście minut rzucał się w odmęty jeziora. Nie ma na co czekać. Ekipy ratunkowe na łódź i do dzieła! Czuliśmy się jak na planie Słonecznego patrolu: 10 min i mamy człowieka na pomoście. Nie oddycha. Przechodzimy do resuscytacji (trudne słowo! zamiennie używaliśmy, przyjemniej brzmiącego „rusyfikacja”). Przeczesując okolice hotelu natknęliśmy się też na Michasia, który spadł z huśtawki i stracił przytomność oraz jego ojca, który absolutnie nie ogarniał tej sytuacji. Był też wypadek samochodowy i atak padaczki. Jednym słowem: działo się, oj działo. Zmęczeni, a niektórzy również mocno podekscytowani, dotarliśmy na obiad. Nareszcie chwila odpoczynku…

A to dopiero początek naszej przygody z ratownictwem!
Po obiedzie zostaliśmy zawiezieni do znajdującej się niedaleko opuszczonej fabryki. Wjeżdżając na jej teren nie mogliśmy pozbyć się poczucia, że nie jest to najbezpieczniejsze miejsce. Okolica wyglądała dość przerażająco: stare walące się mury, niezabezpieczone studzienki, wszędzie pokruszone szkło. Naprawdę … nie chcieliśmy wiedzieć co nas tam czeka. Na początek głośny wybuch! Kilkanaście sekund i pierwsza ekipa ratunkowa na miejscu. Okazuje się, że to dwaj złomiarze, którzy dość konkretnie zostali uszkodzeni w wybuchu. Jest ogień, jest dym, a w kącie urwana ręka. Wdech, wydech i działamy! W tym czasie kolejna ekipa przeczesując ruiny dociera do zasypanego gruzem chłopaka… i jak tu go wydostać, żeby nie uszkodzić jeszcze bardziej?! Poradziliśmy sobie i z tym!

A kilkanaście metrów dalej – Marek, który na jednej z hal produkcyjnych (a właściwie na tym co z niej pozostało) po kłótni z dziewczyną targnął się na swoje życie (ciekawe co też ich skłoniło, żeby zapuszczać się w takie rewiry). Szybka diagnoza i jeszcze szybsza akcja! Trzeba go jak najszybciej zdjąć! A to nie takie proste, kiedy obok szarpie się z nami jego rozhisteryzowana dziewczyna (która zdecydowanie nie ułatwia przeprowadzania akcji), ale mamy i na to sposoby… kilka sprawdzonych chwytów – dziewczyna obezwładniona! A my chwytamy za AED i… ufff – uratowany!
Pojawiają się uśmiechy!
Pojawił się też Tomek – szef Medaid z przynoszącym nam ulgę stwierdzeniem: – To już koniec Waszych zmagań.
Ktoś od nas rzucił jeszcze: – A egzamin?
– Egzaminem będzie życie.
Mam nadzieję, że wystarczy nam wtedy odwagi żeby ruszyć na pomoc.

Eliza Czyżewska